zeromski/silaczka
Bardzo krótkie streszczenie
Prowincjonalne miasteczko Obrzydłówek, koniec XIX wieku. Doktor Paweł Obarecki mieszkał tam od sześciu lat. Przyjechał jako młody idealista pełen zapału do pracy społecznej, ale z czasem popadł w apatię i zniechęcenie.
Pewnego zimowego dnia wezwano go do chorej nauczycielki w oddalonej wiosce. Podczas trudnej podróży przez zaśnieżone pola doktor odkrył, że chora to Stanisława Bozowska, którą kochał w czasach studenckich.
Nauczycielka była w ciężkim stanie, umierała na tyfus. Doktor wysłał posłańca po lekarstwa do Obrzydłówka, ale ten zabłądził w zadymce.
Stasiu, Stachno... kochanko... — szeptał cicho, aby jej nie obudzić — nie ucieczesz mi już... prawda? Nigdy... moją będziesz na zawsze... słyszysz... na wieki...
Stanisława zmarła przed świtem, zanim nadeszła pomoc. Doktor wrócił do Obrzydłówka zdruzgotany. Po pewnym czasie pogodził się z losem i wrócił do monotonnego życia prowincjonalnego lekarza.
Szczegółowe streszczenie
Podział na rozdziały ma charakter umowny.
Kryzys metafizyczny doktora Obareckiego w Obrzydłówku
Doktor Paweł Obarecki powrócił do domu w nienajlepszym humorze po ośmiogodzinnym składaniu życzeń księdzu plebanowi wraz z aptekarzem, pocztarzem i sędzią. Zamknął szczelnie drzwi gabinetu, usiadł przy stoliku i wpatrywał się w okno, bębniąc palcami po stole. Czuł, że opanowywać go zaczyna "metafizyka" – stan świadomego samobadania, gwałtownych wspomnień i gorzkich rozmyślań.
Człowiek kultury, wyrzucony przez pęd odśrodkowy niedostatku z ogniska życia umysłowego do Klwowa, Kurozwęk lub — jak doktor Obarecki — do Obrzydłówka
podlegał z upływem czasu stopniowemu przeistaczaniu się w twór poddany atakom nudy osłabiającej do granic wytrzymałości. Zwyczajną nudę małomiasteczkową połykał się bezwiednie, a od chwili zagnieżdżenia się w organizmie bąblowca obojętności zaczynał się właściwie proces umierania.
Od chwili zagnieżdżenia się w organizmie bąblowca: 'Najzupełniej mi jest wszystko jedno' — zaczyna się właściwie proces umierania.
Doktor Paweł był już zjedzony przez Obrzydłówek wraz z mózgiem, sercem i energią. Doświadczał nieprzezwyciężonego wstrętu do czytania, pisania oraz rachowania. Mógł całymi godzinami spacerować po gabinecie lub leżeć na szezlongu w tęsknym oczekiwaniu na coś, co się stać musi. Szczególnie dokuczała mu jesień z jej bolesną ciszą zalegającą miasteczko od przedmieścia do przedmieścia.
Przybycie do miasteczka i wczesne idealistyczne zmagania
Doktor Obarecki przybył do Obrzydłówka sześć lat wcześniej, zaraz po ukończeniu studiów, z umysłem rozwidnionym zorzą pożytecznych myśli i kilkoma rublami w kieszeni. Posłuchał apostołów głoszących konieczność osiedlania się w lasach i zapadłych miejscowościach. Był śmiały, młody, szlachetny i energiczny.
W pierwszym miesiącu po osiedleniu się wydał wojnę aptekarzowi i felczerom miejscowym, uzdrawiającym za pomocą środków wkraczających w dziedzinę misteryj.
Aptekarz eksploatował sytuację monopolistyczną, nakładając haracz na jednostki pragnące powrócić do zdrowia, a balwierze wybudowali wspaniałe domostwa, chodząc w kacabajach niedźwiadkami podbitych z wyrazem takiej powagi, jakby w każdej chwili prowadzili księdza plebana na procesji Bożego Ciała.
Gdy delikatne perswazje skierowane do farmaceuty nie odniosły skutku, doktor Obarecki kupił apteczkę podręczną i zabierał ją ze sobą jadąc do chorych na wieś. Sam przygotowywał lekarstwa, udzielał ich za bezcen lub za darmo, uczył higieny, pracował z fanatyzmem, bez snu i odpoczynku. Natychmiast po rozejściu się wieści o apteczkach przenośnych wybito mu wszystkie szyby w mieszkaniu.
Wyprawiano mu kocie muzyki, rozpuszczano wieści o obcowaniu z duchami ciemności, oczerniano go jako niesłychanego nieuka, odciągano przemocą chorych zmierzających do jego mieszkania. Młody doktor nie zwracał na to uwagi, ufając w zwycięstwo prawdy. Zwycięstwo prawdy jednak nie nastąpiło.
Zarządzono z inicjatywy księdza plebana zgodę między aptekarzem a doktorem, gdy skonstatowano "ochłonięcie" tego ostatniego. Antagoniści zaczęli odtąd wspólnie grać w winta, choć doktor z obrzydzeniem patrzył na farmaceutę.
Stopniowa klęska i przystosowanie się do warunków
Już po upływie roku doktor poczuł, że jego energia staje się "dziedzictwem robaków". Zetknięcie z ciemną masą ludu rozczarowało go nad wyraz – jego prośby, namowy, prelekcje z zakresu higieny upadały jak ziarna na opokę. Nieznacznie zaczęło mu być "wszystko jedno". Ludność żydowska leczyła się u niego, ponieważ nie odstraszały jej duchy ciemności, a zachęcała nadzwyczajna taniość medycyny.
Pewnego pięknego poranku doktor skonstatował, że płomyczek, z którym tu przyszedł i którym chciał rozwidnić drożynę swoją, zgasł. Wówczas apteczka podręczna została zamknięta na klucz do szafy. Co za męczarnia jednak dać się pokonać farmaceucie i balwierzom – nie oni go pokonali, sam się pokonał.
W okolicznych siedzibach pańskich przemieszkiwali troglodyci "z dziada pradziada", którzy doktorów traktowali w sposób niewspółczesny. Pozostał do wymiany myśli ksiądz proboszcz i sędzia, ale obcować zbyt często z plebanem było markotnie, a sędzia mówił rzeczy, których zupełnie nie można było pojąć.
Aby uniknąć złych następstw przebywania z samym sobą, usiłował zbliżyć się do przyrody, odnaleźć spokój i harmonię wewnętrzną. Żadnych jednak żelaznych ogniw łączących człowieka z przyrodą nie odnalazł. Płaski krajobraz otaczało sinawe pasmo lasu, na wydmuchach rosły samotne chojaki, a naokół ciągnęły się nie wiedzieć do kogo należące zagony.
Zaczął chodzić z wizytą do aptekarza i emablować jego żonę. Przeraził się nawet wynikiem analizy własnego serca, która okazała, że zdolnym jest do platonicznego rozmiłowania się w pani aptekarzowej, damie tępej umysłowo, gotowej dać się ukrzyżować za przekonanie, że jest wiotką i powabną. Słuchał całymi godzinami wymowy pani Anieli, zachowując na obliczu uśmiech jak młodzieniec z bólem zębów.
Wezwanie na pomoc i podróż przez burzę
Zasadą, do której, niby do wspólnego mianownika, sprowadziły się czyny i myśli doktora Obareckiego, stała się ta: — dawajcie pieniądze i wynoście się...
Podczas imienin księdza proboszcza doktor czuł się niedobrze. Wywołał to aptekarz, który studiując Historię powszechną Cezara Cantu wyrobił sobie radykalny pogląd na działalność Aleksandra VI i w bezwyznaniowość popadł. Doktor przeczuwał, że są to preludia do zbliżenia, zaprzyjaźnienia i może nawet propozycji założenia wekslowej spółki.
Chimeryczną gonitwę myśli przerwały wykrzykniki gospodyni, usiłującej przekonać kogoś, że doktora w domu nie ma. Ogromny chłop w żółtym kożuchu zmiótł czapą pył spod nóg doktora w głębokim pokłonie.
Sołtys przysłał go po doktora – nauczycielka we wsi zachorzała. Podobała się doktorowi myśl jazdy, zmęczenia się, choćby nawet niebezpieczeństwa. Wdział grube buty, kożuszek, futro i wyszedł przed dom. Konie były niewielkie, ale okrągłe, wypasione – wasąg olbrzymi na saniach, słomą wyładowany. Zanurzył się w słomę, chłop przysiadł bokiem, odmotał lejce i konie zaciął. Pomknęli.
Wiatr dął przejmujący, niekute sanice wrzynały się w głęboki śnieg. Zamieć rozszalała się nagle, bałwanami miotać się począł wicher, uderzał w sanie, skowyczał, tłumił oddech. Doktor poczuł, że nie jadą już po drodze. Wkrótce wiatr ucichł w lesie, słychać było tylko huk podniebny i trzask łamiących się gałęzi. Za chwilę mijali pędem szereg chat zasypanych śniegiem.
Odkrycie Stanisławy i wspomnienia z przeszłości
Doktor wszedł do małej, nędznej izby oświetlonej kagankiem naftowym. Zgrzybiała kobieta ujrzawszy go zerwała się z łóżka z źle tajonym przerażeniem. Uchyliła drzwi do izby sąsiedniej, gdzie leżała chora nauczycielka.
Małą i nadzwyczajnie ubogą izdebkę oświetlała lampa przyćmiona. Doktor zbliżył się ostrożnie, lampę rozświetlił, usunął książkę i przyglądać się zaczął pacjentce. Była to młoda dziewczyna pogrążona we śnie gorączkowym. Szkarłatem była powleczona jej twarz, szyja, ręce. Jasnopopielate, niezmiernie bujne włosy leżały poplątanymi pasmami na poduszce.
Doktor Paweł pochylił się aż do samej twarzy chorej i zaczął nagle mówić głosem, który przecinało przerażenie: "Panno Stanisławo, panno Stanisławo, panno Stanisławo..." Gorączkowo, z trwogą i żalem zaczął ją badać, mierzył drżącymi rękami temperaturę. "Tyfus..." wyszeptał blednąc.
Całym wysiłkiem rozpaczliwej niecierpliwości uchwycił się wspomnień, uciekł w nie przed nieznośną rzeczywistością. Przypomniał sobie, jak będąc ubogim studentem czwartego kursu, spotykał ją codziennie w Ogrodzie Saskim. Szła szybko na Krakowskie Przedmieście, wsiadała do tramwaju i jechała na Pragę. Nie miała więcej nad siedemnaście lat, a wyglądała jak stare pannisko w baszłyku zarzuconym na futrzaną czapkę.
Myślał o niej pomimo woli, bezwiednie, bez przerwy. Zaledwie mu znikła z oczu, znikały z pamięci jej rysy – zostawało natomiast natrętne widmo, podobne do białego obłoku, które szło przed nim gdzieś górą. Poznał ją bliżej w domu kolegi, "Rucha w przestrzeni", który przedstawiając go nieznajomej wydeklamował: "Obarecki, refleksjonista, marzyciel, wielki leniuch, zresztą przyszła sława; panna Stanisława Bozowska, nasza darwinistka..."
Dowiedział się, że ukończyła gimnazjum, dawała lekcje, miała zamiar jechać do Zurychu na medycynę, nie miała grosza przy duszy. Raz odprowadzając ją do domu oświadczył się o jej rękę. Roześmiała się serdecznie i pożegnała przyjacielskim uściśnieniem ręki. Wkrótce potem znikła, wyjechała do guberni podolskiej jako nauczycielka. Spotyka ją teraz w tym zapadłym kącie, gdzie sama żyła w puszczy. Teraz umiera, zapomniana.
Śmierć Stanisławy i miażdżący ból straty
Bujna młodość zbudziła się w nim z letargu. Wszystko teraz będzie inaczej. Czuje w sobie siłę atlety do pełnienia uczynków, które z serca płyną.
Usiadł obok wezgłowia chorej na stołku i zapadł w marzenia. Boleść i nadzieja mieszały się w płomień, który lizał mózg, nie dając mu spocząć. Godziny upływały leniwo. Był już czwarty po północy, a posłaniec wysłany po lekarstwo nie nadjeżdżał. Przed świtem doktor szedł wzdłuż wsi po głębokich zaspach, łudząc się ostatnią nadzieją.
O godzinie dwunastej w południe powracał wioząc swą apteczkę, wino, całe zapasy żywności. Stawał co chwila na saniach, jakby pragnąc wyskoczyć i wyścignąć konie. Zajechał przed szkołę, lecz nie wysiadał. Zdławiony krótki wrzask wydarł mu się z ust, gdy ujrzał otwarte okna i gromadkę dzieci w sieni.
Drobne pyłki śniegowe wlatywały przez okno i osiadały na ramionach, na zmoczonych włosach, na półotwartych oczach umarłej.
W obszernej izbie szkolnej leżał na ławce rozebrany do naga trup młodej nauczycielki; dwie stare baby myły go. Doktor poszedł do pokoiku nieboszczki, zgarbiony, jakby na ramionach dźwigał górę. Usiadł nie rozbierając się na krzesełku i powtarzał jeden wyraz, w który zmieściła się wszystka jego boleść:
Czyż tak? Czyż tak? — Było mu zimno, jakby zmarzł, zmartwiał, jakby w nim krew zakrzepła. Nie cierpiał, nie wiedział, co mu jest
Powrót do dawnego życia
Ach, ty szalona, ty głupia! — szeptał załamując ręce. — Niemądra byłaś! Tak żyć nie tylko nie można, ale i nie warto.
Śmierć panny Stanisławy wywarła wpływ na usposobienie doktora Pawła. Przez pewien czas czytywał Boską komedię Dantego, w winta nie grywał, gospodynię dwudziestoczteroletnią odprawił. Stopniowo jednak uspokoił się.
Obecnie ma się znakomicie: utył, pieniędzy worek uczciwy nazbijał... wszyscy optymaci obrzydłowscy zaczęli palić papierosy w gilzach niesklejanych