zeromski/rozdziobia-nas-kruki-wrony
Krótkie streszczenie
Polska, okres powstania styczniowego. Jesienna ulewa i wichura szalały nad pustymi polami. Andrzej Borycki wiózł broń dla powstańców.
Przez dwie noce czuwał przy wozie załadowanym karabinami i pałaszami. Zmęczony, głodny i przemoczony do szpiku kości brnął w błocie obok wycieńczonych koni. We mgle dostrzegł ruch - zbliżało się wojsko rosyjskie. Próbował uciec, ale ośmiu ułanów szybko go dogoniło i otoczyło.
Gdy żołnierze odkryli broń na wozie, skazali go na śmierć. Winrych, widząc nastawione lance, błagał cichym głosem, by go nie zabijali. Dwaj ułani przebili go lancami, trzeci dobił strzałem, trafiając także konia. Umierając, Winrych wypowiedział ostatnią modlitwę.
— ...Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom... Wielka nadzieja nieśmiertelności ogarnęła umierającego niby przestrzeń bez końca.
Nazajutrz chłop z pobliskiej wsi ograbił zwłoki. Żywy koń ze złamaną nogą konał, atakowany przez wrony rozdziobujące trupy.
Szczegółowe streszczenie
Podział na rozdziały jest redakcyjny.
Winrych wiezie broń przez zimową burzę
Ponura jesień panowała nad rozległymi, pustymi równinami. Ulewa deszczu sypała jak ziarno, wiatr niósł krople w kierunku ukośnym i ciskał o ziemię. Wszystko, co żyło w trawach i chwastach, zostało wytrawione przez jesień.
Ponura jesień zwarzyła już i wytruła w trawach i chwastach wszystko, co żyło... Bure obłoki... leciały szybko, prawie po powierzchniach tych pól obumarłych i przez deszcz schłostanych.
O świcie przez ten krajobraz jechał wozem Andrzej Borycki, bardziej znany pod przybranym nazwiskiem Szymona Winrycha. Wyjechał zza pagórków rajgórskich i skierował się pod Nasielsk, na szerokie płaszczyzny.
Przez dwie noce już czuwał i trzeci dzień wciąż szedł przy wozie. Buty mu się w błocie rozciapały tak, że przyszwy szły swoim porządkiem, podeszwy swoim, a bose stopy w zupełnym odosobnieniu. Bardzo przemókł i przeziąbł do szpiku kości. Trudno było poznać w tym obdartusie byłego prezesa najweselszej konfraterni śrubstaków, dawnego króla syren warszawskich.
Konie były głodne i zgonione. Na drabiniastym wozie pod trochą chrustu, siana i słomy leżało sześćdziesiąt karabinków i kilkanaście pałaszów, nie licząc broni drobniejszej. Były to niezłe szkapy należące do sztachetki z okolic Mławy.
Winrych liczył na to, że ktoś go zluzuje, ale nie takie już były czasy. Jeżeli kto jeszcze na tej ziemi walczył w całym znaczeniu tego słowa, to właśnie on. Gdy wszystko runęło w bezdenną jamę trwogi, on się zawziął. Brnąc przy wozie, zmoknięty i głodny, poczuł wsiąkające w niego uczucie nędzy.
Rozdzióbią nas kruki, wrony... Wszystko przełajdaczone — szepcze Winrych, pogwizdując — przegrane nie tylko do ostatniej nitki, ale do ostatniego westchnienia wolnego.
Deszcz ostry nacichł i siał tylko pył wodny. Za zasłoną mgły dał się postrzec jakiś ruch jednostajny - mógł to być szereg wozów, stado bydła, albo wojsko.
Schwytanie przez ułanów i egzekucja
Winrych patrzył przez chwilę, przymrużywszy powieki. Wreszcie wyszeptał: "Moskale...". Dał koniom po bacie, zawrócił i zaczął uciekać. Nieszczęście chciało, że miejsce było gołe i puste w promieniu kilku wiorst. Uciekający wóz spostrzeżono.
Z szeregów postępującego wojska odłamała się grupa jeźdźców i pomknęła co koń skoczy. Winrych zatrzymał konie, omotał lejce dokoła luśni i namyślał się, co wywlec z wozu do obrony. Zanim cokolwiek przedsięwziął, zbliżył się do zmordowanych koni i zaczął zdejmować jednemu kantar ze łba.
Ośmiu ułanów rosyjskich na pięknych koniach dopadło wozu i w mgnieniu oka go otoczyło. Jeden z nich, nie mówiąc ani słowa, począł zrzucać lancą suche gałęzie i sondować głąb wozu. Gdy grot dźwięknął, uderzywszy o lufy sztucerów, żołnierz poklepał Winrycha po ramieniu.
Żołnierz zapytał: "Ty do czyjej partii to wiozłeś?". Winrych odpowiedział: "Głupiś!". Starszy z naszywką na ramieniu stwierdził: "To nie chłop - to powstaniec".
Dwu z nich odsadziło się o kilkadziesiąt kroków i nastawiło lance poziomo. Skazany spojrzał na nich i zaraz, jak małe dziecko, zasłaniając głowę rękami, cichym głosem wymówił słowa, które miały być jego ostatnimi.
— Nie zabijajcie mnie... Zerwali się w skok z miejsca zgodnym susem i wraz go przebili. Jeden ohydnie rozpłatał mu brzuch, a drugi złamał dekę piersiową.
Trzeci ułan wziął na cel głowę powstańca, ale kula przeszyła czaszkę naręcznego konia, zabijając go na miejscu. Zwierzę padło na nogi konającego Andrzeja. Żołnierze zrewidowali puste kieszenie sukmany, rozgniewani rozbili butelkę na jego czaszce i podarli ostrogami policzki. Potem odjechali, zabrawszy z wozu kilka dobrych pałaszów belgijskich.
Chłop odkrywa ciała i pozbywa się ich
Deszcz rzęsisty puścił się znowu i na małą chwilę ocucił powstańca. Powieki jego dźwignęły się i oczy po raz ostatni zobaczyły obłoki. Usta mu drgnęły i wymówiły ostatnią myśl: "Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom...". Z wielką nadzieją nieśmiertelności w sercu umarł.
Głowa jego wygniotła w błocie dołek, do którego spływały strumyki tworząc kałużę. Zabity koń stygł na zimnie, a pozostały przy życiu szarpał się w zaprzęgu gwałtownie. Obwąchał głowę Winrycha, a gdy poczuł trupa, ślepie mu krwią nabiegły. Szarpnął się tak mocno, że tylna noga wpadła między sprychy koła i okropnie się złamała.
Nazajutrz rano pluchota przestała bić. Pod wiatr ciągnęły stadami kruki i wrony. Nad padliną ptactwo krążyć poczęło i po długim mocowaniu się z wichurą siadało na zagonach z daleka. Koń żyjący wciąż stał ze złamaną nogą, zamkniętą między sprychami.
Spłoszył je nowy przybysz - człowiek ubogi, chłop z wioski najbliższej. Na działku, który odtąd miał do niego należeć na zawsze, znalazły się trupy - szedł tedy zabrać je stamtąd. Bał się srodze Moskali, toteż prawie pełzał na czworakach.
Stanąwszy nad zwłokami Winrycha, począł kiwać głową i wzdychać, potem ukląkł, zdjął kaszkiet, przeżegnał się i zmówił głośno pacierz. Po ostatnim "amen" rzucił się do kieszeni szukając trzosa. Nic nie znalazł, więc obdarł trupa z sukmany, zzuł buty i zabrał nawet onuczki.
Tak bez wiedzy i woli zemściwszy się za tylowieczne niewolnictwo... szedł ku domowi z odkrytą głową i z modlitwą na ustach... wielbił Boga za to, że... zesłał mu tyle żelastwa.
Agonia rannego konia
Koń żyjący wciąż stał ze złamaną nogą... Ujrzawszy wrony... koń zarżał. Zdawał się wołać na ludzi: — O ludzie nikczemni, o rodzie występny, o plemię morderców!...
Krzyk ten rozlegał się nad pustą okolicą i ginął w szalonym głosie wiatru. Wrony z wielką rozwagą zbliżały się, badając stan rzeczy. Jedna z nich dotarła do nozdrzy zabitego konia i bez namysłu skoczyła na jego głowę, nakierowała dziób i jak żelaznym kilofem palnęła nim martwe oko trupa.
Najbardziej ze wszystkich odznaczyła się ta... co pragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć... do tej ostatniej fortecy polskiego powstania.
W śmiertelnej ciszy jesiennego zmroku przeleciało nad ziemią rozpaczliwe końskie rżenie. Na tle zorzy liliowej widać było konia wspartego na przednich nogach, który motał łbem i rżał w stronę grobu Winrycha. Trzepały się nad tym żywym trupem wron całe gromady.
Na tle zorzy liliowej widać było konia, wspartego na przednich nogach. Motał łbem... i rżał. Trzepały się nad tym żywym trupem... wron całe gromady. Zza świata szła noc, rozpacz i śmierć.