zeromski/doktor-piotr

Z Wikisum
Skocz do:nawigacja, szukaj
Uwaga: To streszczenie zostało wygenerowane przez SI, więc może zawierać błędy.
👨‍⚕️
Doktor Piotr
1896
Streszczenie opowiadania
Czas czytania oryginału: 72 minut
Mikrostreszczenie
Zubożały szlachcic zaniżał płace robotnikom, by utrzymać syna chemika. Ten wrócił, potępił wyzysk i oddał pieniądze. Ojciec w gniewie go wygnał, po czym w rozpaczy śledził jego ślady w śniegu.

Krótkie streszczenie

Polska, okres budowy kolei żelaznych. Zimową nocą stary szlachcic nie mógł zasnąć, rozmyślając o synu. Postanowił przeczytać list od niego.

👨🏻‍🦳
Dominik Cedzyna – stary szlachcic około 60 lat, ojciec Piotra, zrujnowany, pracuje jako nadzorca przy budowie kolei, elegancki, wyprostowany, z siwą czupryną, pełen honoru i tęsknoty za synem.

W liście syn pisał o propozycji pracy w Anglii u chemika Mundsleya za dwieście franków miesięcznie. Profesor wskazał go jako najzdolniejszego asystenta.

👨🏻‍🔬
Piotr Cedzyna (Doktor Piotr) – młody mężczyzna około 25 lat, syn Dominika, chemik, asystent na politechnice, idealistyczny, wrażliwy, zdolny do matematyki, tęskni za rodzinnymi stronami.

Dominik pracował jako nadzorca u inżyniera Bijakowskiego, który kupił folwark Zapłocie od zadłużonego Polichnowicza. Przedsiębiorca uruchomił tam produkcję wapna i cegły, a nadzór powierzył staremu szlachcicowi. Ten przez cztery lata oszczędzał na płacach robotników, by wysyłać pieniądze synowi - łącznie osiemset pięćdziesiąt rubli.

Niespodziewanie syn wrócił, by zwrócić ojcu dług. Uważał oszczędności ojca za wyzysk robotników. Wywiązała się kłótnia - Piotr tłumaczył, że musi jechać do Anglii, bo tam szybciej zarobi. Ojciec w gniewie krzyknął "Precz, durniu!", a syn ze łzami schylił się do jego nóg. Starzec odepchnął go i odwrócił plecami. Po odjeździe syna poszedł w ślad za nim.

Nad każdym z tych śladów zatrzymywał się, macał go laską... Nad każdym z piersi jego wydzierał się cichy, nieprzerwany jęk...

Szczegółowe streszczenie

Podział na rozdziały jest redakcyjny.

Bezsenność pana Dominika i list od syna

W zimową noc pan Dominik Cedzyna nie mógł zasnąć. Leżał na łóżku w ciemnym pokoju, pogrążony w bolesnych myślach o synu. Jedynym światłem było księżycowe światło przebijające przez oszronione szyby, a jedynymi dźwiękami - świerszcz w zapieku i tykanie starego zegara szafkowego. Te dźwięki przynosiły mu ulgę, gdyby ich nie było, rozpacz i tęsknota rozszarpałyby mu serce.

Starzec postanowił raz jeszcze przeczytać list od syna, choć wiedział, że tylko pogłębi to jego cierpienie. Nałożył okulary i przy świetle świecy zaczął czytać. Świerszcz zdawał się szeptać słowa pociechy: "Wzywaj go w dzień utrapienia, a wyrwie cię i czcić Go będziesz". Ta modlitwa ukryta w szmerze robaczka była jedynym punktem oparcia dla jego wytrąconych z równowagi myśli.

Pan Dominik rozmyślał o naturze ojcostwa i dziedzictwa. Uważał, że człowiek nie może żyć i pracować bez tego, co pozostawił mu ojciec. Dziedzictwo to nie tylko majątek, ale także owoce doświadczeń, pojęć i odkryć poprzednich pokoleń. Rodzina bez dziedzictwa jest stosunkiem niedorzecznym i bolesnym.

Człowiek nie może żyć i pracować — odpowiada sobie pan Cedzyna — jeśli ktoś nie żył przed nim i nie pracował dla niego. Ten ktoś — któż to jest? — Ojciec.

Starzec zdawał sobie sprawę, że wszystko stracił na zawsze. Osiemnastoletniego syna puścił bez grosza za granicę, więc chłopak wyrósł na obcego jego wyobrażeniom, na nowoczesnego człowieka. Dawniej syn był w ręku ojca, słuchał go i czcił, teraz to prawo zostało rozwiązane, odkąd zniknął obyczaj szlachecki. Synowie odeszli w świat szukać nowej prawdy.

My, członkowie szeroko rozpostartej rodziny szlacheckiej... Duch czasu wsiał nas w gminy, jakby ktoś ćwierć dorodnego żyta wsiał w pole nędznej wyki.

Pan Dominik czuł, że nigdy nie będzie przyjacielem syna, nigdy nie będzie godnym jego współczucia. Jedynym wydarzeniem godnym uwagi w jego życiu będzie już tylko śmierć. Piotruś pojedzie do Anglii, a gdy ojciec będzie umierał, syn może przyjechać dopiero nazajutrz po pogrzebie.

List doktora Piotra: wspomnienia i wyjazd do Anglii

W liście syn opisywał swoje rozczarowanie. Profesor zaproponował mu pracę u niejakiego Jonatana Mundsleya, chemika z prywatnym laboratorium w Hull. Mundsley oferował dwieście franków miesięcznie, mieszkanie, materiały i niemal zupełną swobodę w pracy. Profesor bez wahania wskazał Piotra jako najzdolniejszego spośród asystentów.

👨🏻‍🏫
Profesor – starszy mężczyzna, profesor na politechnice, łysy, flegmatyczny, proponuje Piotrowi pracę w Anglii u chemika Mundsleya.
🧪
Jonatan Mundsley – chemik, były profesor uniwersytetu angielskiego, właściciel prywatnego laboratorium w Hull, poszukuje asystenta.

Ze wszystkich moich złotych marzeń diabeł sobie fidybus skręcił i zapalił cygaro. Chełpiłem się niegdyś z moich zdolności do matematyki...

Piotr opisywał swoje dawne marzenia o powrocie do kraju, o pracy w Łodzi czy Zgierzu, o zabraniu ojca do siebie. Wszystkie te nadzieje się rozwiały. Żydzi i Niemcy zajęli już wszystkie miejsca w przemyśle. Młody chemik marzył o tym, by móc zaopiekować się ojcem, kupić mu nowe ubrania, tytoń, herbatę.

W liście Piotr wspominał Kozików - piaszczysty wydmuch za ogrodem, porośnięty krzywymi sosnami. Szczególnie żywo pamiętał pierwszy ciepły dzień marca po długiej zimie, kiedy wzgórze obnażyło się ze śniegu. Wtedy, jako dziecko, wykręcił się z lekcji u korepetytora i pobiegł na wzgórze bez czapki.

👨🏻‍🎓
Kawica – kudłaty korepetytor, uczy młodego Piotra w dzieciństwie w Kozikowie.

Opisywał, jak wszystko wokół topniało, jak krople spływały z igieł sosen, jak każdy przedmiot wciągał w siebie promienie słońca. Ziarnka piasku parzyły śnieg, drzewa chlustały ciepłymi kroplami. Stado wróbli ćwierkało na gałęziach, a pierwsze wody wiosenne płynęły jak łzy niespodziewanego szczęścia. To wspomnienie było dla niego najdroższym skarbem.

Jestem sam na świecie i ciebie mam tylko jak drugą połowę siebie, jak oddartą i niezmiernie daleko uwięzioną połowę duszy.

Piotr pisał, że stojąc nad brzegiem jeziora, czuł się podle. Wielkie fale biegły z nieznanego miejsca ukrytego we mgle i zdawały się wzdychać, że jest jak mrówka wychowana w lesie, gdy ją na środek stawu wiatr zaniesie. Młody człowiek czuł się obco w tym świecie, tęsknił za rodzinnymi stronami, ale jednocześnie wiedział, że musi jechać do Anglii.

Historia inżyniera Bijakowskiego i jego kariery

Pan Teodor Bijakowski ukończył Instytut Komunikacji w czasach, gdy inżynierowie cieszyli się wielkim uznaniem. Urodził się na Krochmalnej ulicy w Warszawie, gdzie ojciec jego prowadził skromny szynczek. Jako dziecko bawił się w rynsztoku i wybijał szyby sąsiadom, ale pewnego dnia trafił kamieniem z procy w kok właścicielki domu.

👨🏻‍💼
Teodor Bijakowski (Bijak) – inżynier około 40 lat, syn szynkarza z Krochmalnej, przedsiębiorca kolejowy, bogaty, bezwzględny w interesach, demokratyczny w zachowaniu, ale pogardliwy wobec szlachty.

Podstarzała panna, draśnięta zębem czasu i przedziwnie uczuciowa, postanowiła się zemścić w szczególny sposób. Kazała przywołać małego Teosia i powiedziała: "Pójdź, dziecię, ja cię uczyć każę". Chłopiec okazał się nadspodziewanie zdolny, ukończył gimnazjum, a potem Szkołę Główną i Instytut Komunikacji.

Bijakowski budował mosty, dworce i dystanse kolejowe. W ciągu dziesięciu lat zgromadził kilkadziesiąt tysięcy rubli. Pieniądze płynęły do jego kieszeni szerokim łożyskiem dzięki drobnym usługom, pochlebstwom i przemyślnym operacjom. Nie zapomniał o ubogiej rodzinie z Krochmalnej - prowadził za sobą kohortę braci i kuzynów.

👩🏻
Małżonka Bijakowskiego – kobieta, żona inżyniera, pięknie rozkwitła, niegdyś czytelniczka Buckle'a i Millów, mieszka w willi na Krymie.

Na południowym wybrzeżu Krymu pan Teodor posiadał wytworną willę, gdzie królowała jego małżonka, niegdyś czytelniczka Buckle'a i Millów. Gdy w kraju poczęto budować nową drogę żelazną, Bijakowski zjawił się i wziął nowy dystans. Zaraz po objęciu robót przyplątał się do niego zrujnowany szlachcic Dominik Cedzyna.

Zakup folwarku Zapłocie i interes z Polichnowiczem

Początkowo pan Dominik pełnił obowiązki zwyczajnego dozorcy, później zaskarbił sobie względy przedsiębiorcy. Bijakowski doświadczał demokratycznej rozkoszy, trzymając przy drzwiach byłego panka i mówiąc do niego protekcjonalnie. Twarz starego szlachcica nie zdradzała nigdy gniewu ani obrazy, czasami tylko po jego wargach przemykał się tęskny, dziecięcy uśmiech.

Jedyną pociechą Cedzyny były wieczorne wyprawy do sąsiedniego miasteczka po listy od syna. Gdy otrzymał upragniony list, oddalał się szybko, pieszcząc kopertę palcami. W swojej izdebce czytał powoli, wykradając po kilka zdań dziennie. Gdy go dokuczono, macał boczną kieszeń surduta, gdzie nosił paczkę listów - i odzyskiwał spokój.

W odległości wiorst od nasypu sterczało wyniosłe wzgórze porośnięte jałowcem i uwieńczone szarym grzbietem skał wapiennych. Góra należała do folwarku Zapłocie, a folwark do Juliusza Polichnowicza. Bijakowski zbadał skały, znalazł w nich obfitość węglanu wapna i piękne pokłady gliny, więc pojechał z panem Cedzyną do folwarku.

🤵🏻
Juliusz Polichnowicz (Jules) – młody dziedzic około 30 lat, właściciel folwarku Zapłocie, przygarbiony, o twarzy wywiędłej, lekkomyślny gospodarz, zadłużony, sprzedaje majątek Bijakowskiemu.

Folwark był w stanie opłakanym: waliła się stara gorzelnia, nachylały się dachy stodół, sterczały żerdzie rozwalonych płotów. Gdy wasąg zatrzymał się przed gankiem, w oknach błyszczało światło. Jakaś postać zapytała, czy to Szulim, ale gdy usłyszała, że to nie Szulim, światło zgasło i drzwi się zamknęły.

Bijakowski zauważył, że białe postacie wynosiły z dworu meble, obrazy, łóżka - jakby ktoś się wyprowadzał. Wreszcie wysunęła się jakaś babina, a potem pojawił się sam Polichnowicz. Był to młody człowiek około trzydziestu lat, nieco przygarbiony, o twarzy wywiędłej. W pokoju panował chaos - wszędzie leżały meble i sprzęty.

Bijakowski zaproponował kupno kamienia z góry i prawa wybierania gliny. Polichnowicz żądał osiemset rubli, nazywając to miejsce "Świńską krzywdą". Po długich targach zgodził się na sto pięćdziesiąt rubli. Spisano kontrakt na dwie ręce, świadkiem był pan Cedzyna. Późno w noc przedsiębiorcy opuścili folwark.

Przemysłowe przekształcenie góry i praca robotników

Po kilkunastu dniach u podnóża góry funkcjonowała maszyna do wyrabiania cegły, a na skałach roiły się ludzkie postacie. Bijakowski nabył folwark od wyjeżdżającego Polichnowicza, ale nie zamierzał osiedlić się na wsi. Rozparcelował ugory, pozostawiając sobie zabudowania, skalistą górę i mały skrawek gruntu.

Kudłaci indywidualiści zwlekli się na pola folwarku wraz z rodzinami i dobytkiem. Wybierano studnie, grodzono płoty, wznoszono domy. Słychać było łoskot siekier. Kwaśne pastwiska, które od czasów Piasta służyły tylko zajęcom, nabrały wielkiej wartości i stały się częścią składową wielu istnień ludzkich.

Gdy nadeszła wiosna, pługi odwróciły skiby na ugorach. U podnóża góry "Świńskiej krzywdy" buchały wielkie kłęby dymu z cylindra szachtowego wapiennika. Długa ława łączyła okopcony szczyt komina z podnóżem białych turniczek. Niedaleko wznosił się czerwony komin cegielni. Smugi dymu wywabiły z dalekich wiosek gromadę bezspodniowców z zapadniętymi brzuchami.

Inżynier wyznaczył im miejsce w postępie ludzkości. Ze zrzynów pobudowano lokale mieszkalne, a zwierzchnictwo nad produkcją objął pan Dominik Cedzyna, osadzony w dwu izbach dworu. Bijakowski opuścił dziedzictwo, a przed wyjazdem nauczył starego szlachcica, jak kierować produkcją wapna i cegły.

Popłynęły jednostajne dni rzetelnej pracy. Nadzorca wstawał o świcie i prowadził czeladkę do roboty. Odwieczne kamienie jęczały pod młotami, waliły się urwiska, zlatywały ze szczytów ogromne bryły. Głębokie miejsca wykute dziobem kilofa świadczyły o sile włożonej przez człowieka. Każdy głaz, zanim został wtrącony w czeluść pieca, ranił i kaleczył robotników.

Powrót syna i ostateczne pożegnanie

Pan Dominik zasnął dopiero nad ranem niespokojnym snem. Śniło mu się, że stoi nad zamarzniętym stawem i widzi tonącego syna - jasne włosy Piotrusia rozlewały się na wodzie jak korona. Starzec usiłował krzyczeć, ale gardło miał ściśnięte, chciał rzucić się w wodę, ale nie mógł jej dosięgnąć. Obudził się z uczuciem śmiertelnego zimna w żyłach.

Brzask zimowego świtu ubielił zamarznięte szyby. Rozległ się łoskot drzwi i odgłos kroków na śniegu. Pan Cedzyna ocknął się z ciężkim sercem, gdy usłyszał stukanie w szybę i nieznany głos pytający o pana Dominika Cedzynę. Stary zerwał się na nogi - byleby ktoś obcy, nie parobek w cuchnącym kożuchu.

Gdy usłyszał swoje nazwisko, cała krew spłynęła mu do serca. Pośpiesznie wciągał buty i zarzucił lisiurę na ramiona. Podszedł do okna, ale nagle przerwał i odwrócił się do ściany. Zgiął się w pałąk i szepnął: "Jeżeli tam, za oknem, jest Piotruś, to ja oddam... ty wiesz, że ja nie skłamię..."

Wyszedł na ganek i zobaczył młodego człowieka w krótkim paltocie z walizką. W niebieskim mroku nie mógł rozpoznać rysów twarzy, ale tamten posunął się naprzód i wymówił cicho: "To chyba ojciec". Stary Cedzyna głucho szlochając wyciągnął ramiona i ogarnął przychodnia długą, czułą pieszczotą ojcowską.

Doktor Piotr przespał się na familijnej sofie, a rano wyjaśnił ojcu powód swojego przyjazdu. W notesie ojca wyczytał, że ciąży na nim dług, który musi zapłacić. Przez cztery lata ojciec przysłał mu osiemset pięćdziesiąt rubli, oszczędzając na płacach robotników. Syn uważał to za wyzysk i postanowił zwrócić pieniądze.

Wartość każdego towaru po ukończeniu produkcji składa się z kapitału stałego... Obliczmy, proszę ojca, skrupulatnie przychód i rozchód...

Nad wieczorem skończył się zajadły spór między ojcem i synem. Piotr pakował walizkę, przygotowując się do wyjazdu do Anglii. Stary patrzał na niego obojętnie i z pogardą. Syn tłumaczył, że nie może tak szybko zarobić w kraju, jak tego pragnie, a tam ma miejsce i stosunkowo niezłą płacę.

Ja nigdy i nic wspólnego mieć nie będę z panami Bijakowskimi. Nikt mnie nigdy nie protegował, oprócz moich wiadomości i pracy.

Gdy syn zaczął się żegnać, pan Dominik w przystępie gniewu krzyknął: "Precz, durniu!". Doktor Piotr, blady jak papier, zbliżył się do ojca ze łzami w oczach i schylił mu się do nóg. Starzec odepchnął go i odwrócił się plecami. Słyszał, jak drzwi skrzypnęły za wychodzącym synem.

Oby cię Bóg nie skarał ciężko, moje dziecko! — Pierwszą ratę mam nadzieję przysłać w maju... — Precz, durniu!

Po kilkunastu minutach pan Dominik wyjrzał przez okno - na podwórzu nie było nikogo. Daleki świst lokomotywy sprawił mu ból jak uderzenie młotkiem w czaszkę. Wziął czapkę i poszedł ku stacji. W połowie drogi spotkał strycharza z cegielni, który potwierdził, że młody pan pojechał pociągiem.

👨🏻‍🔧
Strycharz z cegielni – młody parobczak, wesoły, pracuje przy cegielni, zanosi bagaż Piotra na stację.

Pan Dominik patrzył za oddalającym się chłopakiem, twarz mu się stuliła i zmalała, nos wygiął się ku brodzie. Stał na miejscu i sięgał ręką, jakby chciał przywołać strycharza. Potem poszedł wolno, nie mając żadnego celu. Schylał się ku ziemi i rozpoznawał głębokie ślady stóp syna wyciśnięte w śniegu. Nad każdym śladem zatrzymywał się i jęczał cicho, podobnie do żałosnego skomlenia wiatru nad mogiłami.